Kiedyś młodzież była inna. Ambitna, zaangażowana i dużo sprawniejsza fizycznie. Młodzi ludzie zmieniali się na moich oczach. W pewnym momencie przestałem ich rozumieć, bo starałem się im coś tłumaczyć, a oni patrzyli na mnie jak na idiotę – mówi Jerzy Szembelan, znakomity koszykarski trener młodzieży, który w 2010 roku doprowadził reprezentację Polski U17 do wicemistrzostwa świata. W rozmowie z TVPSPORT.PL ocenia także system szkolenia w Polsce i wspomina zawodników ze srebrnej drużyny z Hamburga.
Adrian Koliński, TVPSPORT.PL: – Jak pan ocenia postawę Polaków na mistrzostwach świata w Chinach?
Jerzy Szambelan: – Oczywiście ósme miejsce to bardzo dobry wynik. Obawiałem się przed turniejem, bo nie wszyscy zawodnicy byli dobrze dysponowani w swoich klubach, a okazało się, że trener Mike Taylor potrafił ich zmotywować, stworzył świetną atmosferę i przekonaliśmy się, że duże rezerwy tkwią w psychice. Oczywiście mieliśmy szczęście, ale zawsze trzeba je mieć. Nasza grupa zdecydowanie nie była najmocniejsza.
– Niektórzy mówią nawet, że to wynik ponad stan.
– Mam podobne odczucia.
– Reprezentacja spisała się świetnie, ale to chyba nie efekt szkolenia?
– Zdecydowanie nie, bo pod tym względem leżymy. Wszystkie kadry młodzieżowe mamy w dywizjach B, a jak się uda awansować do dywizji A, to zaraz z niej spadamy.
– Gdzie szukać podstaw tego kłopotu?
– Problem jest duży. Mam już 71 lat i za komuny pracowałem w modelu klubowym, gdzie sport był budżetowy, a kluby resortowe. Zawodnicy byli zatrudnieni na etatach, a drużyny były prowadzone niezwykle profesjonalnie. Prezes klubu był pracodawcą, dostawał pieniądze z zakładu i nimi gospodarował. Co by nie mówić o ówczesnym systemie, to takie warunki były komfortowe dla funkcjonowania zespołów. A kluby w większości były wielosekcyjne. Był koordynator, który w każdy poniedziałek zwoływał spotkanie trenerów wszystkich sekcji. Omawiało się problemy, analizowało wyniki i kolejnych przeciwników. Natomiast w każdej sekcji był zorganizowany pion i był też główny trener odpowiadający tylko za szkolenie. Każdy klub miał obowiązek szkolenia młodzieży, bo gdyby tego nie robił, to związek nie dopuściłby takiego zespołu do rozgrywek seniorów.
Żaden klub, nawet taki, który stawia na szkolenie młodzieży, nie może zagwarantować takich warunków jak Szkoła Mistrzostwa Sportowego.
– Dziś wygląda to zupełnie inaczej…
– Po zmianie ustrojowej weszła gospodarka wolnorynkowa i sport na tym ucierpiał, bo kluby nagle zostały bez pieniędzy. Do gry weszli sponsorzy, których interesuje tylko widowiskowość, seniorzy, a nie szkolenie dzieci. W środowisku są jednak trenerzy, którzy chcą to robić i szukają sposobu. Dlatego zaczyna się od szkoły, bo w szkole jest młodzież, baza, sprzęt i można odbudować zawód trenera. To wszystko idzie od dołu i na razie jest w powijakach. Nie ma mowy o stabilności, bo szkoleniowcy mają problemy z finansami, organizacją, z mentalnością młodzieży, która się zmieniła na przestrzeni ostatnich lat, a także z rodzicami, którzy często nie rozumieją, że sport jest wielką wartością społeczną. Nie można nastawiać się tylko na intelektualny rozwój dziecka, ale również na fizyczny.
– Jak zatem polepszyć sytuację?
– Wydaje mi się, że najwięcej do zrobienia ma Polski Związek Koszykówki, ponieważ ma osobowość prawną i tylko on może prosić ministerstwo sportu o środki.
– Ale przecież są środki. Powstały z nich programy Młode Asy Parkietów. Jak pan je ocenia?
– Nie najlepiej. Uważam, że odgórnie powinno się wejść w model szkolny. PZKosz powinien spotkać się z trenerami, którzy mają doświadczenie i przedyskutować ten temat, żeby stworzyć system – wyszukiwać najzdolniejszych, a później zapewnić im warunki do rozwoju. To jest myśl przewodnia, wokół której trzeba stworzyć organizację systemu szkolenia.
– Ostatnio rozmawiałem z Andrzejem Plutą, który powiedział, że programy PZKosz są świetne do popularyzacji koszykówki, ale nie do szkolenia.
– I bardzo dobrze Andrzej to określił. Jestem skłonny podpisać się pod tym.
Jerzy Szambelan (fot. WKK Wrocław)
Jerzy Szambelan (fot. WKK Wrocław)
– Co pan myśli o Szkole Mistrzostwa Sportowego we Władysławowie?
– SMS stwarza najlepsze warunki. Żaden klub, nawet taki, który stawia na szkolenie młodzieży, nie może takich zagwarantować.
– Wystarczy spojrzeć na graczy, którzy byli w podobnych szkołach – Kamil Łączyński, Marcin Nowakowski, Karol Gruszecki, Przemysław Karnowski, Filip Matczak czy Tomasz Gielo…
– Dlatego dziś dziwię się młodym, predysponowanym chłopcom, że nie idą do tej szkoły, tylko rozłażą się po klubach. Zespoły, które mają trochę więcej środków, zaczepiają 15-, 16-latków i ich pozyskują. A tacy chłopcy są już zainteresowani dziewczynami, życiem towarzyskim i chcą uciec z domu, dlatego korzystają z tych ofert, ale nie mają takich warunków jak w Szkole Mistrzostwa Sportowego. We Władysławowie poziom jest europejski. Mają wybitnego trenera głównego (Mladen Starcević – przyp. AK), szkoleniowców od różnych specjalności i szkołę na miejscu. To są luksusowe warunki do rozwoju.
– W 2010 roku w Hamburgu doprowadził pan reprezentację Polski do wicemistrzostwa świata do lat 17. Rocznik 1993 jest najlepszym, z którym pan pracował?
– Myślę, że tak, bo takiego wyniku z niczego się nie zrobi. Trzeba było mieć odpowiedni materiał.
– W tym wypadku możemy mówić o dobrym szkoleniu, czy po prostu trafił się dobry rocznik?
– Zdecydowanie to drugie. Chłopcy byli predysponowani. Udało nam się zorganizować to w ten sposób, że wydobyliśmy z nich to, co najlepsze i wszyscy na tym skorzystali. I tu wielkie słowa uznania dla sztabu – Tomka Niedbalskiego, Grzesia Zielińskiego czy Jacka Hernika. Z tymi zawodnikami przeszedłem trzy mistrzostwa Europy i dwa mistrzostwa świata. Wydaje mi się, że żadna reprezentacja w Europie nie miała takich możliwości. Doskonalili się, zdobywali doświadczenie na międzynarodowych imprezach i dziś się okazuje, że niemal wszyscy grają na wysokim poziomie.
– Na mistrzostwach świata w Chinach ze srebrnej drużyny z Hamburga wystąpił tylko Mateusz Ponitka. I nie ma w tym zaskoczenia, bo od początku przejawiał ogromny talent.
– Za tym poszła też praca. Jest bardzo zmotywowany, bo wie, co chce osiągnąć. Jest przyzwyczajony do ciężkiego treningu, dyscypliny i innych profesjonalnych zachowań, dzięki którym funkcjonuje na wysokim poziomie. Cały czas mówi, że jego żona Dorota specjalizuje się w dietach, dzięki czemu dobrze się czuje. To też istotne.
– Blisko kadry jest jeszcze kilku graczy z rocznika 1993. M.in. Przemysław Karnowski czy Tomasz Gielo, którzy nie polecieli do Chin ze względu na kontuzje.
– Szkoda. Tomek Gielo to bardzo fajny, inteligentny chłopak. Zawsze miał delikatną konstrukcję psychiczną, ale widzę, że ostatnio dużo lepiej u niego pod tym względem. Jest mocniejszy.
– Moim zdaniem Gielo ma olbrzymi potencjał i mam wrażenie, że jeszcze nie ujawnił w pełni swojego talentu.
– Na Tomka patrzy się z przyjemnością, bo dostojnie porusza się po boisku. Zachowaniem przypomina mi Scottie Pippena, nie wiem czy pan kojarzy (śmiech).
– Coś mi świta (śmiech). A czy był zawodnik ze srebrnych medalistów MŚ U17, po którym spodziewał się pan większej kariery?
– Po Przemku Karnowskim. Miał bardzo dobry moment, w Stanach Zjednoczonych szło mu całkiem dobrze, a teraz jest nękany kontuzjami.
– A odwrotnie – był ktoś, po kim nie spodziewał się, że zajdzie tak daleko?
– Kuba Karolak, który miał duże problemy z defensywą, dlatego nie załapał się do reprezentacji na mistrzostwa świata w Hamburgu. Był uzdolniony ofensywnie, ale obronę miał na niskim poziomie. A na turniejach rangi mistrzowskiej nie mogliśmy pozwolić sobie na dziurę w defensywie. Poprawił się jednak pod tym względem i dziś gra w Anwilu Włocławek. Co ciekawe w karierze trenerskiej prowadziłem też jego ojca, Piotra.
– Wspomniał pan, że mentalność młodzieży się zmieniła. Co ma pan na myśli?
– Zdecydowanie trudniej pracuje się z młodzieżą…
– Aż tyle się zmieniło przez dziesięć lat?
– Oczywiście! I to nie jest apogeum, bo będzie jeszcze gorzej. Przede wszystkim powszechnym problemem jest to, że dzieci nie słuchają. Ani w domu, ani w szkole.
– Znak czasów, na dzieci oddziałuje za dużo bodźców. Telefony, tablety, komputery, słuchawki na uszach…
– To wszystko składa się na brak dyscypliny. Później przychodzi mi taki chłopiec na salę i mam problem. Żebym go zaczął edukować, to musi się nauczyć słuchać. W Ameryce poradzili sobie tak, że jak ktoś nie słucha, to się w niego nie inwestuje. A u nas jest pod tym względem dramatycznie. W ogóle nie potrafią słuchać.
– Czy przez to pana podejście do młodzieży się zmieniło?
– Naturalnie, bo kiedyś młodzież była inna. Ambitna, zaangażowana i dużo sprawniejsza fizycznie. Młodzi ludzie zmieniali się na moich oczach. W pewnym momencie przestałem ich rozumieć, bo starałem się im coś tłumaczyć, a oni patrzyli na mnie jak na idiotę. I vice versa, bo nie rozumieli czego ja od nich chcę – zaangażowania, dyscypliny. W którymś momencie musiałem się zastanowić nad tym i dziś podchodzę do tego zupełnie inaczej. Na pierwszym miejscu stawiam psychologię, pedagogikę i dyplomację. Formy relacji musiały się zmienić, bo dziś psychicznie są zupełnie inni. To jest problem.
– Brzmi strasznie.
– Niestety taka jest prawda. Dziś bardzo trudno znaleźć dziecko, które ma predyspozycje psychofizyczne. We Wrocławiu ciężko jest trenerowi stworzyć zespół w jednym roczniku. Od 1977 roku zajmuję się trenowaniem, wyszkoliłem wielu świetnych zawodników, ale kiedyś nie było najmniejszego kłopotu z naborem. Nie mogłem wyjść ze szkoły, bo dzieciaki wisieli na mnie jak winogrona, żeby ich wziąć do drużyny. A dziś podchodzę do chłopca, żeby go zwerbować na trening, a on na mnie patrzy i nie wie o co mi chodzi. Czasami któryś się tylko zapyta czy nie potrzebuję kogoś do piłki nożnej.
– Nie sądziłem, że jest aż tak źle…
– To niech pan posłucha tego. Stworzyliśmy program dziewięcioletni. Prezydent miasta zapewnił, że każdy trener w szkole podstawowej dostawał 350 złotych za prowadzenie zajęć pozalekcyjnych z minikoszykówki dwa razy w tygodniu, w czwartej i piątej klasie. Było dziewięć takich szkół. Trzy razy do roku robiliśmy piknik, na który zapraszani byli nauczyciele, dzieci i rodzice. Robiliśmy przegląd populacji. Zapewnialiśmy jedzenie i upominki dla dzieci, poczęstunek dla rodziców. Przyglądaliśmy się tym chłopcom i najlepszym dawaliśmy zaproszenia na zorganizowane zajęcia w naszej Kuźni Koszykówki. Niech pan zgadnie ilu przyszło.
– Pewnie niewielu.
– Proszę strzelić.
– Dziesięciu?
– Dwóch! Na pierwsze zajęcia dwóch, na następne żaden, a na trzecie jeden. Tak to w tej chwili wygląda. Dlatego mówiłem o tym, że młodzież musi być na stałym budżecie. To musi być coś stabilnego. Bo to, że sponsor deklaruje, że pomoże grupie młodzieżowej nie jest stabilne. Przecież może się wycofać. Wiadomo, że rodzice, którzy mają pieniądze mogą płacić za sprzęt, obozy, itd., ale są też dzieci z rodzin, które nie mają pieniędzy.
– I zazwyczaj takie dzieci są bardziej charakterne.
– Naturalnie. Sportowcy rodzą się w trudzie. A sport na pierwszym miejscu ma wychowywać i rozwijać. Kariera zawodowa jest na drugim miejscu. Dojdą tam ci najbardziej utalentowani, którzy poprą to pracą i nie zmarnują potencjału. I tej drugiej grupie należy stworzyć warunki do rozwoju. W tym kierunku należy iść.
– Rok temu związał się pan z WKK Wrocław. Dlaczego zdecydował się pan na pracę w klubie, skoro mógł pan się cieszyć spokojną emeryturą?
– Wydaje mi się, że jestem w dobrej dyspozycji (śmiech). Ta praca jest uzależniająca. Mam doświadczenie i trochę wiedzy, więc szkoda byłoby siedzieć w domu. Jakbym się zasiedział, to mogłoby być po mnie (śmiech).
– Formalnie widnieje pan jako trener trzecioligowego zespołu rezerw. A jak jest w praktyce?
– Więcej doglądam wszystkiego, pomagam młodym trenerom…
– Czyli trener koordynator?
– Koordynator, mentor, jak zwał, tak zwał. Mam dobre relacje z ludźmi, jestem pod wrażeniem, że bardzo mnie tu szanują. Ale ja też wszystkich szanuję. Przede wszystkim lubię pomagać. Jak mogę komuś pomóc, to czerpię z tego przyjemność. Inni odbierają to pozytywnie i oddają mi to w podobny sposób.
***
Jerzy Szambelan (ur. 26 września 1948 w Łodzi) – w trakcie kariery zawodniczej reprezentował barwy ŁKS Łódź i Stali Stalowa Wola. Zasłynął jako wybitny trener młodzieży. Prowadził też drużynę seniorów Stali Stalowa Wola (1988-1994), którą w 1989 roku wprowadził do ekstraklasy. Od 2008 roku prowadził młodzieżowe reprezentacje Polski. Jego największym sukcesem był srebrny medal mistrzostw świata do lat 17 w 2010 roku. Od 2018 roku pracuje w WKK Wrocław.
Rozmowa z Jerzym Szambelanem 10 lat temu
Jak udało się wygrać z Litwą… Jerzy Szambelan ..normalnie zibi normalnie
Na krotko przed zmiana Stalowa Wola >>> Wrocław